Mam żal do świata.
Mam żal do tej uporczywej lampki w głowie, która ciągle świeci i zawsze mówi mi Więcej! Szybciej! Bardziej! Nienawidzę jej. Zabiera mi radość z życia, bo nic, co robię, nigdy nie jest dla niej wystarczające.
Nienawidzę idei marnowania czasu. Nienawidzę idei produktywności i nienawidzę tego, że sama sobie nakładam taką presję
Jesteśmy bombardowani produktywnością i pogonią za nią. Wszędzie otaczają nas wiadomości i profile ludzi sukcesu, którzy zawsze tylko pracują i jeszcze to lubią! Zawsze mają wszystko ogarnięte i zawsze są piękni i uśmiechnięci, a w czasie lockdownu przeczytali osiemdziesiąt książek, upiekli pięćdziesiąt ciast i obronili doktorat. Wiecie, co ja zrobiłam w czasie lockdownu? Pozwoliłam tłuścić się włosom, żeby je odzwyczaić od codziennego mycia. I udało się! To jest mój kwarantannowy sukces - niemycie się.
I mnie to denerwuje, bo niby wiem, że wcale tak nie ma, że ci wszyscy ludzie mają zawsze porządek w pokoju i obiad na stole, ale wiecie, różnica jest taka, że oni wrzucają jakieś rzeczy cztery razy w tygodniu, a ja jak zrobiłam sobie roczną przerwę od bloga, to trwała cztery lata.
Od czasu do czasu pojawiają się podobne treści, co ten wpis - to okej zwolnić, to okej dać sobie przerwę i nikt nie jest produktywny non-stop! Ale ja się z nimi nie zgadzam, bo one tak samo budują tę toksyczną produktywność, jedynie dają nam przyzwolenie, żeby czasem z niej zejść jak z bieżni i odpocząć. Czasem, potem trzeba na nią wrócić i jeszcze pozasuwać. I tak do emerytury. Ja się zgadzam, że współczesny człowiek nie umie odpoczywać i to bardzo ważne, abyśmy spróbowali się nauczyć. Ale nie stanie się tak, jeśli każda aktywność będzie dla nas wyścigiem i pracą.
Nie chcę musieć się ścigać i nie chcę musieć konkurować na każdej możliwej płaszczyźnie. Nie jestem zawodową blogerką i pewnie nigdy nie będę i dobrze mi z tym - wcale nie chcę być żadną influencerką. Ja wiem, że moje liczby wywołują śmiech ludzi i wiem, że to jest pierwsza rzecz, jaką ludzie wyciągają między sobą, kiedy mnie nie lubią. Tyle że to wcale nie są małe liczby. Jasne, nie obserwują mnie setki tysięcy i miliony osób, ale w tym miesiącu na bloga weszło ponad 1100 unikalnych adresów IP. To jest mało ludzi? Tysiąc osób to jest nic? Wyobraźcie sobie wielką halę, a w niej tysiąc osób, które słucha, jak opowiadam, jak poruszył mnie Kair. To jest niesamowite, a nie śmieszne. Ktoś sobie pomyśli - no tak, ale wcale nie masz takich wyników za każdym razem (co nie jest do końca prawdą), ale to nie ma znaczenia. To jest mój mały sukces, to jest moja mała radość i nie chcę wcale sobie tego umniejszać, bo inni mają lepiej. Zawsze inni będą mieć lepiej. Nigdy nie będę światowej sławy postacią i wcale tego nie chcę, ale to nie znaczy, że moja pisanina jest bez znaczenia.
Ostatnio był Kair, to teraz Aleksandria :) |
Nienawidzę tej kapitalistycznej gadki o monetyzacji. Myślę, że zabija w nas wiele piękna, bo sprawia, że żyjemy pod presją bycia dobrym we wszystkim, co nam daje radość, a potem czujemy, że musimy z tego robić pieniądze albo nie warto się tym zajmować. Wiecie, co ja lubię robić? Lubię rysować. Za nic nie umiem rysować i nie narysowałam w życiu nigdy nic dobrego. Ale sprawia mi to radość, lubię to robić, bo mnie to relaksuje i nigdy przenigdy nie robię tego, żeby to komuś pokazać i gdzieś się tym chwalić, bo wiem, że nie umiem dobrze rysować. I wcale się nie staram, żeby gonić za jakimś wyznacznikiem rysowania i rysować coraz lepiej, bo robię to za rzadko, żeby to miało sens. I dobrze mi z tym. Mam do tego podobny stosunek, jak do śpiewania i żałuję, że pisanie już nie sprawia, że czuję się tak samo. Pisanie mnie nie relaksuje i nie jest moim "hobby". Niestety.
I mam o to żal do świata, że wpoił mi taką obsesję na tym punkcie. Mam żal, że wszyscy zakładali, że będę studiować dziennikarstwo albo polonistykę, bo przecież lubię pisać. I mam żal, że tak długo zajęło mi zrozumienie, że wcale nie muszę tego studiować - i co więcej, nie tylko nie muszę, ale też nie chcę żyć i utrzymywać się z pisania jako takiego.
Mając dwanaście lat, byłam przekonana, że muszę już zacząć pisać powieść, która wydam, bo to będzie świetny chwyt marketingowy, że taka jestem młoda. Mając piętnaście lat, czułam jeszcze większą presję, bo przecież autor Eragona miał też piętnaście lat. Mając dwadzieścia lat, byłam przerażona, bo to już najwyższa pora, żeby się wydać albo chociaż wygrać jakiś konkurs. Przecież nie chcesz debiutować po trzydziestce?!
Ale dlaczego nie? To nie jest wyścig! Jeśli tak wyjdzie, to nie będzie nic w tym złego. Marzenia nie mają daty przydatności! Życie nagle się nie skończy za pięć, dziesięć i dwadzieścia lat tylko dlatego, że będą mnie coraz rzadziej pytać o dowód.
Czasem pracuję ciężko, ale czasem przez tydzień patrzę w ścianę. Czasem połykam książki tonami, a czasem dziesiąty raz oglądam Przyjaciół. Czasem piszę słabe fanfiki, a nie moją powieść, a czasem rysuję brzydkie obrazki. Według naszego świata żadna z tych rzeczy nie jest produktywna, każda jest marnowaniem mojego czasu. Ale to jest mój czas i ta presja wcale nie zmieni tego jak go spędzam, a jedynie jak się wtedy czuję. I nie chcę czuć się winna, bo spędzam czas na czynnościach, które dają mi frajdę, sprawiają przyjemność i relaksują. Chcę żyć. A życie to zdecydowanie więcej niż praca i pieniądze.
Dlatego odmawiam wszelkim poradom, jak lepiej organizować czas i poprawić swoją produktywność. Nie chcę nic poprawiać. Będzie to będzie. Nie będzie, to będzie później. Świat się nie zawali.
Oczywiście, nie ma nic złego w tym, żeby chcieć z czegoś robić pieniądze czy lepiej zorganizować swój czas. Jeśli macie taką chęć czy potrzebę, to jak najbardziej, bardzo wam kibicuję! Ja sama na przykład chciałabym poprawić swoją umiejętność szycia na tyle, aby móc sprzedawać ubranka dla lalek i z tego utrzymywać to hobby (wydaje mi się, że to sprytne wyjście z sytuacji). Ale nie musi to dotyczyć wszystkich aspektów mojego życia.
Nie macie pojęcia, jakie to było dla mnie katharsis, kiedy sobie uświadomiłam, że nie muszę się z niczym spieszyć. Że nie muszę gonić na łeb na szyję za wynikami, za zasięgami. Nie muszę być zawsze najlepsza. Lubię być najlepsza, nie zrozumcie mnie źle, ale równie piękna jest przeciętność.
Chcę się rozwijać i chcę robić rzeczy, ale chcę je robić dlatego że mnie uszczęśliwiają. Nie dlatego że czuję poczucie winy, kiedy ich nie robię.
Czy jestem najlepszą studentką, blogerką i pisarką na świecie? Nie. Ale jestem szczęśliwa, robiąc te rzeczy tak, jak je robię. A z czasem moja chora ambicja popcha mnie do przodu i będę siłą rzeczy coraz lepsza. Nie chcę tylko, żeby pchała szybciej, niż dam radę iść.
Wtedy będę szczęśliwa.
I to chyba jest ważniejsze :)