Kurs zaczęłam jeszcze w zeszłym roku, teorię zdałam w lutym, a pierwszy raz do praktyki podeszłam na początku marca. I wreszcie, nareszcie, w końcu - udało mi się. Nigdy więcej nie wejdę do WORD-u, dziękuję bardzo.
Postronni ludzi nie rozumieją, dlaczego prawo jazdy to dla mnie była taka wielka tragedia. To zrozumiałe, bo sama nie do końca rozumiem, dlaczego mnie to tak tragicznie stresowało. Zaczęło się przecież od tego, że ja od początku mówiłam, że raczej nie do końca nadaję się do prowadzenia pojazdu - trochę sama myśl mnie przerażała. Potem doszedł instruktor, z którym nie tylko nie mogłam się dogadać, ale przy którym nie czułam się swobodnie i niemal doprowadził mnie do płaczu na pierwszej godzinie, bo nie umiałam określić, ile to jest pięćdziesiąt metrów, o czym go zresztą poinformowałam.
Zmieniłam go co prawda, ale drugi, choć bez wątpienia człowiek bardziej mi odpowiadający, był, hm, bardzo świeży w tym, co robi.
I tak upłynęło mi 30 godzin z życia.
Wiem, dlaczego zdałam teorię za pierwszym - choć trochę trudniejszy, to tak naprawdę był zwykły sprawdzian, taki jak w szkole. Pewnie, stresowałam się, bo stres to moje drugie imię, ale nie było to nic nie do opanowania. W końcu tego samego dnia dowiedziałam się, że nie mam raka po najtragiczniejszych dziesięciu sekundach w moim życiu, i w ogóle, dobry dzień. Znajomy teren. I, co najważniejsze, polegałam na swoim umyśle praktycznie wyłącznie.
Z drugiej strony? Refleks? Nawet w gry zręcznościowe nigdy nie byłam dobra, a szczególnie w takie, gdzie się jeździ samochodem. Naprawdę. Ja i Need for Speed nigdy się nie polubiliśmy, a w GTA zmieniam samochód tak co 10 minut, bo poprzedni wybucha.
Pierwszy egzamin z mojej serii spektakularnych porażek poszedł mi najlepiej, chociaż zakończył się ostrym hamowaniem, gdy na najbardziej pokręconym skrzyżowaniu w mieście (które widziałam pierwszy raz na oczy) w przypływie paniki wymusiłam pierwszeństwo. Egzaminator "nie mógł powstrzymać się od komentarza", ale ponieważ było naprawdę blisko (po przejechaniu przez tory miałabym już wracać do ośrodka), powiedziałam sobie - hej, poszło mi tak dobrze, to za drugim będzie tylko lepiej.
Nie wiem, gdzie oblałam drugi. Bez kitu, nie mogę znaleźć tego miejsca, ale powiem szczerze, że oblałam naprawdę spektakularnie. Najpierw nie przepuściłam dwójki wyrostków na pasach (choć zostało to, moim zdaniem, potraktowane za błąd zupełnie niezasłużenie, bo dopiero do pasów dochodzili, noale), a za drugim razem byłam na tyle uprzejma, że postanowiłam przepuścić ludzi na przejściu ze światłami. Tak że tak. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko tyle, że byłam w środku miesiączki i do tego chora i przeraźliwie zestresowana. Tak czy siak całkiem miły egzaminator powiedział mi, że za trzecim zdam na sto procent!!1 (nie zdałam).
Trzeci raz był szybki. Spektakularnie wjechałam w słupek na łuku. Pozwólcie, że przemilczę, który to był słupek. Wybierzcie sobie waszym zdaniem najtrudniejszy i niech będzie, że ten (choć to nie był ten). Byłam w szoku, bo nigdy, nigdy, przenigdy nie walnęłam w żaden słupek. Żaden! Wykupiłam dodatkowe godziny i pomyślałam sobie, że oblałam już na trzy możliwe sposoby - spowodowanie zagrożenia, dwa błędy i na placu. Co jeszcze może pójść źle?
Za czwartym razem walnęłam w ten sam słupek. W przypływie złości przygazowałam, więc walnęłam też w stertę opon i niczego nie żałuję. (A poza tym zapomniałam się rozejrzeć, więc...)
Na piąty raz poszłam zupełnie od niechcenia i w głębi duszy miałam nadzieję, że obleję na placu, bo chciałam tylko szybko wrócić do domu. Wiedziałam, że tak czy siak ten raz nie zdam, po miesiącu niedotykania samochodu i utopiona w niewyobrażalnym stresie, wręcz musiałam w poczekalni sprawdzić w internecie, jak się włącza światła drogowe. Oblałam szybko - nie dojechałam do słupka. Tak, tego samego.
Szósty raz zaczął się źle. Spędziłam dwie godziny w poczekalni (uroki dojeżdżania - m.in. dlatego byłam taka zacięta), a dwa dni wcześniej snułam się jak widmo, płytko oddychając i nosząc w brzuchu ciężki kamień. Co mi pomagało? Absolutnie nic. Nawet moja pompująca playlista i Shania Twain. Obejrzałam nawet cały sezon The Office i zrobiłam rewatch Death Note, żeby jakoś się oderwać. Poprosiłam moją ulubioną tumblrową blogerkę o życzenia powodzenia. I zgadnijcie co - nic to nie dało. Powiedziałam nawet, że jeśli jakaś tajemnicza siła zaproponowała mi, że nie muszę już iść na ten egzamin i mam zdane, tylko w zamian za to, muszę iść jeszcze na rok do liceum - zgodziłabym się bez wahania. Więc została mi tylko modlitwa.
Jedną z pierwszych rzeczy, które powiedziałam do egzaminatora, było Zaraz chyba zwymiotuję i po wtajemniczeniu go w moją egzaminową historię, skwitował to krótkim komentarzem, że chyba nie za dobrze jeżdżę. Byłam niemal pewna, że obleję na wskazywaniu płynów albo świateł. Naprawdę. Byłam absolutnie przekonana, że pomyli mi się płyn hamulcowy z chłodniczym albo źle usłyszę, jakie światła mam pokazać i na miejscu się zastrzelę, bo znacie kogoś, kto oblał na światłach? Nawet wymusiłam na rodzinie obietnicę, że nie będą się ze mnie śmiać, jak obleję na płynach.
Miałam do wskazania olej (piąty raz), więc nic z tego nie wyszło.
Kiedy wsiadłam w końcu do samochodu, byłam przygotowana, że nie spuszczę ręcznego albo że nie włączę świateł - i to drugie prawie się spełniło, ale wieczór wcześniej ustaliłam, że muszę zrobić sześć rzeczy (fotel, pasy, lusterka, światła, rozejrzeć się, ręczny) i siedziałam tak długo, aż nie znalazłam tej jednej, o której zapomniałam. Tak więc znowu mój plan nie wypalił.
Przyszło co do czego i trzeba było zrobić łuk. W maju znów zmieniłam instruktora (poprzedni i tak jeździł tylko jesień-wczesna wiosna), a podczas tych kilku godzin z ostatnim znalazłam sporo czasu na podjeżdżanie do słupka. Byłam mimo wszystko pewna, że w niego walnę, bo słupki w WORDzie mają założone jeszcze pachołki, przez co są szersze na dole i ich nie widzę, a jak wiemy z mojej historii o pięćdziesięciu metrach - określanie odległości to nie jest moja mocna strona.
Ale tego dnia nie było pachołków, tylko same słupki. Więc mimo że z jakiegoś powodu samochód bardzo chciał mi zgasnąć na zakręcie (nie pozwoliłam mu), zrobiłam łuk poprawnie. Nie idealnie, jak zdarzało mi się przed walnięciem w słupek, ale na tyle poprawnie, że pojechałam na górkę, a potem na miasto.
I chociaż samochód gasł mi nieprzyzwoicie często (tak to jest, jak ci się trzęsą kończyny), pociłam się nieprzyzwoicie bardzo i byłam wiele razy na granicy ataku paniki, egzaminator ostatecznie okazał się bardzo miły, pomagał mi się uspokoić i robił wszystko, żebym na niego nie zwymiotowała i, co najważniejsze, zdała. To było ciekawe i nowe doświadczenie, taki egzaminator, który chce, żebym zdała.
I zrobiłam wszystko dobrze, i zdałam, i nawet doczekałam się odszczekania tej uwagi, że nie jeżdżę dobrze. Jasne, zaparkowałam trochę po skosie, ale miejsce było szerokie, i tak dalej. Nie ma się czego czepić, chyba że ktoś bardzo, bardzo chce.
Sporo osób po zapoznaniu się z moim przed-egzaminowym stanem (który rozprzestrzenił się w ogóle na samochody i przed pierwszą jazdą po maturze prawie płakałam), stwierdziło, że może powinnam zrezygnować. Ale ja nie lubię rezygnować. Nie lubię niezakończonych spraw. I nie lubię wyrzucania pieniędzy w błoto, co może być zaskakujące dla każdego, kto był u mnie w pokoju (cytując: Masz w tym pokoju więcej rzeczy niż my w całym mieszkaniu).
A poza tym nie tylko tego się ode mnie oczekiwało: ja potrzebuję prawa jazdy, bo potrzebuję niezależności. Od rodziców, od brata i rozkładów jazdy. Jasne, jak się mieszka całe życie w wielkim mieście, to nie ma problemu, można jeździć tramwajami. Ale ja nie mieszkam w wielkim mieście. I nawet nie miałam autobusu o takiej godzinie, żeby wrócić do domu po szkole (był o 13:59, a ja kończyłam zazwyczaj o 14:25, a poza tym jechał prawie godzinę, podczas gdy moja mama w dobry dzień robi tę trasę w 10 minut). Oczywiście, teraz prawdopodobnie przeprowadzę się na studia. Ale potrzebuję takiej świadomości, że jeśli chcę - wsiadam i mnie nie ma.
I nie muszę się na nikogo i na nic oglądać.
9 komentarze